Na pewno trzeba sobie stawiać pytanie: co wtedy robić? – zwłaszcza że nasze próby przyciągnięcia dorastającego lub dorosłego już dziecka do wiary i praktyk religijnych są zazwyczaj nieporadne i dlatego nieskuteczne. Teraz jednak zadajmy sobie inne pytanie: czy z moją i naszą wiarą jest wszystko w porządku, skoro doszło do tego, że moje dziecko lub ktoś inny z najbliższej rodziny tę wiarę utracił?
Sąd Boży nad wiarą naszej rodziny
Wiara jest darem, którego Pan Bóg udziela każdemu z nas osobiście, ale zarazem On lubi udzielać tego daru całym rodzinom. W Nowym Testamencie nieraz czytamy, że całe rodziny otwierały się na wiarę w Chrystusa i przyjmowały chrzest. Tak było z rodziną setnika Korneliusza, która żyła po Bożemu, zanim jeszcze doszła do niej dobra nowina o Jezusie Chrystusie, i która później gromadnie przystąpiła do chrztu (por. Dz 10, 1-48). Również poganka Lidia – już przedtem czcicielka Boga jako Stwórcy nieba i ziemi – „została ochrzczona razem ze swoim domem” (por. Dz 16, 14-15). Podobnie było w innych przypadkach.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Reklama
Wiara domaga się wspólnoty. Swoje prywatne poglądy mogę sobie sam ustalać i nie potrzebuję zwolenników do tego, żeby je wyznawać. Wiara jednak – czyli realne otwarcie się na Jezusa, który nas kocha, chce obdarzać łaską i ma moc doprowadzić nas do życia wiecznego – ani się od nas nie zaczyna, ani nie da się jej wyznawać niezależnie od innych. „Nikt nie daje wiary samemu sobie – czytamy w Katechizmie Kościoła Katolickiego – tak jak nikt nie daje sam sobie życia” (n. 166). Do wiary zrodził nas Kościół i dlatego nazywamy go naszą matką; przekazał on nam wiarę za pośrednictwem naszych rodziców, krewnych, duszpasterzy – tę samą wiarę, która była głoszona przez pokolenia, począwszy od Apostołów.
Elementarną wspólnotą wiary jest chrześcijańska rodzina. Nie zapomnę dnia, kiedy odwiedził mnie młody ojciec, by podzielić się radosną nowiną, że urodziła mu się córeczka. „Postanowiliśmy z żoną klękać codziennie do wspólnej modlitwy: żeby wspólna modlitwa w rodzinie była dla naszego dziecka zwyczajem niepamiętnym” – powiedział mi wtedy. Małżonkom tym urodziło się jeszcze troje dzieci. Już jako małe szkraby same garnęły się do rodzinnego pacierza i tylko z rzadka trzeba im było o tym przypominać. Również coniedzielna Msza św. była dla całej czwórki czymś oczywistym. Po prostu dawane przez rodziców świadectwo wiary było w tej rodzinie najprostszym sposobem przekazywania jej dzieciom.
Reklama
Wspólnoty wiary i duchowego wsparcia od innych wierzących potrzebują jednak nie tylko nasze dzieci; potrzebujemy w Kościele tego wszyscy, również najdojrzalsi spośród nas. Przejmujące świadectwo na ten temat zostawił jeden z najwybitniejszych biskupów z przełomu I i II wieku – św. Ignacy z Antiochii. Był już wtedy – ok. 108 r. – skazany na śmierć męczeńską, ale przed wykonaniem wyroku napisał listy pasterskie do wspólnot chrześcijańskich, z którymi czuł się szczególnie związany. W jednym z tych pism Ignacy usprawiedliwia się, że przesyła to umocnienie w wierze, chociaż on sam jeszcze bardziej potrzebowałby duchowego wsparcia od adresatów tego listu: „Nie wydaję wam poleceń, jakbym był kimś. Chociaż uwięziony w Imię, nie jestem jeszcze doskonały w Jezusie Chrystusie. Teraz dopiero zaczynam być uczniem, a do was przemawiam jako do moich współtowarzyszy nauki. To wy powinniście namaścić mnie wiarą, napomnieniem, cierpliwością i wytrwałością. Miłość jednak nie pozwala mi milczeć tam, gdzie chodzi o was, i dlatego ja pierwszy zacząłem was zachęcać, byście postępowali zgodnie z myślą Bożą”.
Myślę, że to, o czym pisze św. Ignacy, z własnego doświadczenia znają wszyscy ci, którzy starają się swoją wiarę przekazywać innym, nie tylko rodzice, księża czy katecheci. Już małe dzieci potrafią – zazwyczaj zresztą nie zdając sobie z tego sprawy – umacniać w wierze swoich rodziców i opiekunów.
W świetle powyższych wyjaśnień trudno się nie zgodzić z tezą, którą chciałbym teraz przedstawić: reakcja najbliższych na utratę wiary przez jednego z członków rodziny jest jakby sądem Bożym nad wiarą tej rodziny. Okazuje się wówczas, że cała rodzina tej osoby rzetelnie trwa w wierze albo przeciwnie – wychodzi wtedy na jaw powierzchowność i bylejakość wiary, która już od dawna tę rodzinę cechuje. Zdarza się nawet, że w ślad za tym pierwszym odchodzą od wiary następni członkowie tej rodziny. Słowem: ujawnia się wówczas, że wiara w tej rodzinie była czymś raczej pozornym.
Reklama
Zdarza się też niekiedy, że rodzice lub rodzeństwo, chociaż sami uważają się za katolików, przyjmują odejście swojego dziecka lub brata czy siostry od wiary i od Kościoła z obojętnością: „Jest dorosły, to jego życie i jego wybór, my się w to nie wtrącamy”. Taka postawa jest zgodna z poprawnością, którą chciałaby na nas wymusić mentalność liberalna. Jeśli jednak ktoś z własnego doświadczenia wie, jakim skarbem jest wiara w Chrystusa, i jeśli naprawdę kocha tego, kto w wierze się połamał – do takiej postawy jest po prostu niezdolny. Obojętność na utratę wiary przez bliską mi osobę świadczy zapewne o tym, że również dla mnie wiara jest czymś mało ważnym i jestem katolikiem może tylko z przyzwyczajenia, a nie z powodów prawdziwie religijnych.
Na szczęście bywa również odwrotnie: podstawową reakcją rodziny na apostazję kogoś bliskiego jest ból połączony z nadzieją, że jest to jedynie przejściowy bunt. Cała rodzina czuje się poniekąd przymuszona do wielkiej modlitwy za tę osobę. Modlitwie zaś towarzyszą pytania: czym ja zawiniłem, czym my zawiniliśmy, że do tego doszło? Ludzie przypominają sobie ostrzeżenie apostoła Pawła: „Niech przeto ten, komu się zdaje, że stoi, baczy, aby nie upadł” (1 Kor 10, 12), starają się tym więcej sami przylgnąć do Chrystusa i zastanawiają się nad tym, jak podać rękę temu, który odszedł od wiary, ażeby nie wyświadczyć mu niedźwiedziej przysługi, która go jeszcze w odejściu umocni.
Ażeby nasza nadzieja nie była gołosłowna
Reklama
Tak się przejmujemy tym, że ktoś nam bliski utracił wiarę, bo przecież nie chodzi tu o zwyczajną zmianę przekonań. Wiara jest wezwaniem do życia wiecznego, a nawet więcej – jest zalążkiem życia wiecznego udzielonym człowiekowi przez samego Boga. Toteż jak dziecko, które umarło w wyniku aborcji, nie ożyje, choćby rodzice bardzo tego chcieli, podobnie trudno mieć nadzieję na to, żeby odzyskał wiarę ktoś, kto ją utracił naprawdę i do końca. Bardzo ostro mówi o tym List do Hebrajczyków: „Nie można bowiem tych – którzy raz zostali oświeceni, a nawet zakosztowali daru niebieskiego i stali się uczestnikami Ducha Świętego, zakosztowali również wspaniałości słowa Bożego i mocy przyszłego wieku, a [jednak] odpadli – odnowić ku nawróceniu” (Hbr 6, 4-6).
Instynktownie czujemy, że odejście od wiary to coś niezwykle poważnego, dlatego normalny chrześcijanin, gdy dowiaduje się o kimś, iż utracił wiarę, doznaje skurczu serca. I nie można się dziwić temu, że szczególnie mocno przeżywamy utratę wiary przez osobę bardzo nam bliską. Próbujemy wtedy – i słusznie! – wierzyć, że córka, syn, brat lub siostra nie utracili wiary do końca, i chcemy jakoś przywołać ich do wiary i Kościoła.
Czasem jednak próbujemy takiego człowieka uratować dla wiary w sposób niemądry. Przykładowo – gdy z góry wiemy, że go tylko zdenerwujemy, np. powtarzając, jak jakąś mantrę, zachętę, żeby poszedł do kościoła, albo w kółko powtarzając te same nieprzekonujące go argumenty, które są dla niego tylko dowodem naszej bezsilności.
Wydaje się, że punktem archimedesowym reewangelizacji człowieka, któremu chciałbym pomóc wrócić do wiary, jest zobaczenie w jego odejściu szansy dla mojej wiary. W jego argumenty powinienem wsłuchiwać się życzliwie i z uwagą. Wielokrotnie się wówczas przekonam, jak powierzchowna jest moja wiara i że w niejednym wymaga ona pogłębienia. Bo skoro w rozmowach z nim nie umiem wyjść poza wciąż te same argumenty, to przecież nie dlatego, że nie da się głębiej spojrzeć na tematy, o których rozmawiamy, ale przede wszystkim dlatego, iż ja tych głębszych spojrzeń nie znam.
Niestety, również w rodzinach głęboko wierzących nieznajomość wiary jest niekiedy duża, co bardzo zmniejsza skuteczność naszych perswazji, kiedy ktoś z nas odchodzi od wiary. Otóż gdy tak się dzieje, módlmy się za niego najpotężniej, jak potrafimy, ale też starajmy się sprostać jego żądaniom „uzasadnienia tej nadziei, która w nas jest” (por. 1 P 3, 15). Nie tylko po to, żeby odchodzącego przekonać i na powrót przyciągnąć do Kościoła, ale przede wszystkim po to, żeby pogłębić swoją własną wiarę. Świadectwo płynące z wiary w ten sposób pogłębionej będzie z samej swojej natury bardziej przekonujące.
Nie zapomnę rozmowy z mężem kobiety, która została świadkiem Jehowy. „Gdyby nie apostazja mojej żony – mówił – może nigdy nie stałbym się gorliwym katolikiem”. Początkowo podawane przez nią argumenty przeciwko wierze katolickiej wydawały mu się jasne, proste, przekonujące, oparte na Piśmie Świętym i nie umiał im się przeciwstawić. Ale zaczął szukać, pytać znajomych księży, czytać katolickie opracowania na temat odrzucanych przez świadków Jehowy prawd wiary. Dzięki temu – i dopiero wtedy – poznał rzetelnie prawdę i piękno wiary katolickiej. Później wielokrotnie dawał o niej świadectwo wobec zarówno świadków Jehowy, jak i osób skłaniających się w ich stronę.