Rząd zamierza podnieść podstawową stawkę podatku VAT o 1 proc. Czyni tak wbrew wcześniejszym własnym wielokrotnym zapewnieniom, również w trakcie świeżo zakończonej kampanii prezydenckiej. Ale tu chodzi o coś o wiele ważniejszego niż wiarygodność polityków PO. Rośnie znak zapytania w sprawie prawdziwego stanu polskich finansów oraz tego, które grupy społeczne powinny ponieść największy ciężar ich naprawy.
Plany rządu
Reklama
Polska w niebezpiecznie szybkim tempie zadłuża się. Z roku na rok różne zobowiązania państwa są coraz wyższe. I mimo że według oficjalnych statystyk wskaźniki naszej gospodarki nawet w najgorszych latach kryzysu światowego stale rosły, to w kasie państwa jest coraz gorzej. Rząd chce powstrzymać tę złą tendencję przez przyspieszenie prywatyzacji i czasowy wzrost podatku VAT oraz zastosowanie reguły wydatkowej. To ma nas ustrzec przed losem Grecji.
Podstawowa stawka VAT ma wzrosnąć z 22 do 23 proc. co najmniej na trzy lata. Podwyżka ma nie dotyczyć żywności, lekarstw i być może budownictwa. W praktyce oznacza to, że ceny wszystkich pozostałych dóbr materialnych i usług odpowiednio wzrosną. Trzeba będzie więcej zapłacić nie tylko za nowe samochody, sprzęt AGD i RTV, ale też za prąd, gaz, paliwo i usługi komunalne, jak wywóz śmieci czy odprowadzanie ścieków. Więcej trzeba będzie uregulować za wizytę u fryzjera, rozmowy telefoniczne czy przejazd autobusem lub koleją.
Do końca nie wiadomo, jak zmiany wysokości VAT wpłyną na ceny żywności. Minister finansów chce obniżyć z 7 proc. do 6 proc. VAT na żywność przetworzoną, ale podnieść z 3 proc. do 6 proc. VAT na żywność nieprzetworzoną. Oznacza to, że dla zwykłego konsumenta ceny wielu podstawowych produktów, takich jak świeże warzywa i owoce, surowe mięso i ryby wzrosną. I to znacznie, bo o 3 proc.
Fiskus ma nadzieję, że dzięki tym podwyżkom zgromadzi dodatkowo od 4 do 10 mld zł rocznie, w zależności od sytuacji na rynku. Ale nawet przy takim zastrzyku deficyt budżetu niewiele się obniży. Na ratunek ma więc przyjść Minister Skarbu, który w przyszłym roku ma sprzedać jeszcze więcej majątku niż w roku obecnym, który i tak jest rekordowy. Pod młotek pójdą prawdopodobnie duże pakiety państwowych akcji w PZU i PKO BP. Z tego źródła ma do budżetu wpłynąć ponad 25 mld zł.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Rządowy „grzech zaniechania”
Donald Tusk i Platforma Obywatelska złamały składane wielokrotnie obietnice, że nie będą podnoszone podatki. Filozofia działania, na jakiej się oficjalnie opierają, głosi, że obniżanie (!), a nie zwiększanie podatków poprawia wzrost gospodarczy, co z kolei powoduje większe wpływy do budżetu. Wręcz sami nazywali się „partią niskich podatków”. Jak widzimy, są to puste, nieprawdziwe słowa. Zresztą ta ekipa wprowadziła już jedną podwyżkę parapodatku, czyli opłaty paliwowej na olej opałowy z końcem ubiegłego roku, o czym pisaliśmy swego czasu na łamach „Niedzieli”.
Czy jednak w warunkach kryzysu światowego można było uniknąć podnoszenia podatków? Wchodzimy tu w spekulacje, ale wydaje się, że przy przyzwoitych wynikach gospodarki i z możliwością odpowiedniego wpływania na kurs własnej waluty (z czego np. Grecja będąc w strefie euro, nie może skorzystać) takie możliwości istniały. Konieczne było jednak podjęcie niezbędnych reform. Najważniejszą spośród nich jest reforma systemu emerytalnego. W obecnie działającym mechanizmie znaczna część zbieranych składek jest odprowadzana do Otwartych Funduszy Emerytalnych i w ten sposób wypływa z sektora finansów publicznych. Dzieje się tak, mimo że to budżet państwa za pośrednictwem ZUS jest gwarantem wypłat emerytur. Propozycja reformy zgłoszona przez minister pracy Jolantę Fedak z PSL, polegająca na zmniejszeniu części składki odprowadzanej do OFE, na rzecz zwiększenia tej, która trafia do ZUS, jest konsekwentnie blokowana przez PO i zaufanego człowieka premiera Tuska, ministra Michała Boniego. Reforma ta przyniosłaby natychmiastową ulgę dla budżetu państwa, który co roku przeznacza ok. 80 mld zł na dopłaty do ZUS.
Zmiana taka uderzyłaby w interesy wielkich, międzynarodowych korporacji finansowych, które kontrolują polskie OFE. Te interesy są na tyle silne, że zorganizowany przez nie lobbing skutecznie blokuje korzystne dla budżetu zmiany. Dlatego rząd nie robi nic, albo proponuje takie oszczędności, jak likwidacja becikowego czy zmniejszenie budżetu armii. Również łatanie dziury przyspieszeniem wyprzedaży własności państwowej ma krótkie nogi, bo wiadomo, że to za kilka lat też nie będzie możliwe. A dochody jeszcze bardziej spadną, gdyż nie będzie wpływów z dywidendy.
Pętla wyższych podatków, czyli kto za to zapłaci?
Tak prowadzona polityka nie daje innego wyjścia, jak podnoszenie podatków. A to oznacza, że zmniejszanie deficytu finansów publicznych i powstrzymanie rosnącego zadłużenia odbędzie się kosztem obniżenia poziomu życia ogółu obywateli. Najbardziej odczują to najmniej zamożne grupy społeczne, w tym emeryci i rodziny wielodzietne. W tych grupach najwięcej wydaje się na bieżące utrzymanie. Nawet niewielki wzrost cen będzie dla nich najbardziej odczuwalny. Spadek konsumpcji w tych licznych warstwach odczuje zapewne też polska gospodarka. Powoli zaczyna ona przyspieszać i te decyzje mogą przyhamować jej rozwój.
Ale jeśli już podnosić, to wydaje się, że sprawiedliwsze i mniej niebezpieczne dla gospodarki byłoby zwiększenie podatku dochodowego. Zwłaszcza w wyższych stawkach. Obciążenie większymi kosztami grup najzamożniejszych, które najwięcej zyskały na przemianach ostatnich lat, byłoby bardziej racjonalne. Przede wszystkim dlatego, że osoby takie nie odczułyby w takim stopniu podwyżki podatku, jak osoby ubogie. A po wtóre, nie byłoby to dla nich na tyle dokuczliwe, aby obniżały poziom życia z negatywnymi skutkami dla gospodarki.
Platforma Obywatelska po wygranych wyborach prezydenckich ma pełnię władzy i pełnię odpowiedzialności. Ma też ciągle bardzo duży kredyt zaufania społecznego. Czy podnosząc podatek VAT, robi z tego dobry użytek? Czy broniąc interesów wielkich ponadnarodowych korporacji finansowych, kosztem zwykłych obywateli, działa w interesie Polski?