Reklama
Pierwsza myśl o spływie największą z polskich rzek - Wisłą zrodziła się gdzieś na biwaku, a może w trakcie wakacyjnej wyprawy kajakarskiej Biebrzą. Pamiętam, jak wówczas o tym rozmawialiśmy, i muszę przyznać, iż nie przypuszczałem, że ten, choć niewątpliwie oryginalny, to przecież trochę - jak dla nas, „staruszków” - szalony pomysł dojdzie do skutku. Kiedy jednak przekonaliśmy się, że Vistula, czy jak ją dawniej nazywano: Vistla, nadal jest rzeką nieuregulowaną, że można nią rzeczywiście pływać i co w naszym przypadku najważniejsze: odpocząć na „miejscu osobnym” - zdecydowaliśmy się podjąć stosowne do tej „przygody życia” przygotowania.
Każdy z nas łajbą zwaną kajakiem już co nieco pływał. Nigdy jednak nasze trasy nie były aż tak długie. Mnie osobiście towarzyszyła ciągle jedna myśl: Czy podołam?
Początek spływu zaplanowaliśmy przy stanicy wodnej w Mogile, niedaleko klasztoru Ojców Cystersów w Krakowie-Nowej Hucie. To miejsce, gdzie wielokrotnie bywał Ten, który przez dwadzieścia siedem lat stał na mostku kapitańskim Łodzi Piotrowej - Kościoła. Dziś nie ma go już pośród nas fizycznie. Ale na zawsze pozostanie przez swoje czyny i słowa. Osobiście postanawiam zabrać na pokład jego przemyślenia pt. „Pamięć i tożsamość”. Zamierzam bowiem sięgać po nie w trakcie spływu. Wcześniej zapoznałem się także ze wspomnieniami osób towarzyszących ks. Karolowi Wojtyle na jego rajdach kajakowych, zrelacjonowanych w książce pt. „Zapis drogi”.
Dzień 1
Reklama
Wreszcie nadszedł ten dzień. Nad brzegiem Wisły jesteśmy o ósmej rano. Rozpoczynamy segregowanie sprzętu. Proces pakowania kajaków przebiega sprawnie i spokojnie. Czyniliśmy to już wielokrotnie. Właściwie wszystko wykonujemy w milczeniu. Komentarze są zbędne. Każdy wie, co ma robić. Zauważamy jednak, że przerwa, jaka nastąpiła od ostatniego spływu, skutkuje pojawiającymi się raz po raz pytaniami: - Jak będzie lepiej? i - Gdzie to lub tamto umieścić, by było pod ręką?
Poszczególne etapy dzienne zaplanowaliśmy na około pięćdziesiąt kilometrów. Taki dystans - twierdzi Andrzej - musimy pokonywać, bo inaczej zabraknie nam czasu. I to - według naszej oceny - jest najważniejszy warunek, który musi zostać spełniony, byśmy mogli dopłynąć do morza.
Wystarcza zaledwie kilka chlupnięć wiosłami, żeby się zorientować, iż kółka mojego kajaka, służące do jego przewiezienia, są przytwierdzone zbyt blisko steru. Z tej to przyczyny przy każdym, nawet minimalnym przechyle kajaka jedno lub drugie koło zanurza się w wodzie. To niewątpliwie znacznie spowolni prędkość mojego spływu. I co istotniejsze, będzie znacznym utrudnieniem, jeśli natrafimy na jakieś gałęzie czy podwodną roślinność. Postanawiam, oczywiście, jak najszybciej to skorygować. Ponieważ jednak nie chcę się już zatrzymywać, konieczną zmianę przeprowadzę w trakcie czekającej nas przeprawy przez śluzę.
Zbliżając się ku niej, cieszymy się jak naiwne dzieci, widzimy bowiem, że śluza ma zachęcającą nazwę „Przewóz”. Nasza radość jest, niestety, bardzo krótka. Okazuje się, że dla nas to bardziej „wóz” niźli „przewóz”, ponieważ śluzy nie wolno nikomu udostępniać. Powód - brak wody. Nie za bardzo rozumiemy, jak to możliwe. Panowie pełniący funkcję raczej ochroniarzy niż śluzowych tłumaczą nam, byśmy się nieco wycofali i przeprawili brzegiem, obok zapory. Udajemy się więc na drugą odnogę Wisły. Niestety, nie jest to dobry pomysł. Brzegi są tam zbyt wysokie. Nie wiemy, gdzie można bezpiecznie przycumować, bo zbliżenie się do zabudowań samej elektrowni byłoby totalną lekkomyślnością.
Odległość do przebycia wzdłuż wałów okalających śluzę nie jest taka mała. Plus minus pięćset metrów. Jak dobrze, że mamy chociaż tę jedną parę kółek. Na krótkim odcinku asfaltowym okazują się bardzo przydatne. A ja myślałem, że wykorzystamy je dopiero na zaporze we Włocławku.
Cała przeprawa wymaga od nas znacznego wysiłku. Najpierw trzeba wydostać kajaki z wody. Ich waga wraz z całym ekwipunkiem wynosi niemal sto kilogramów. Pierwsze ustawianie kajaków na zabranych kółkach wcale nie jest proste. Poza tym przyznajemy pokornie, że nie przećwiczyliśmy tego wcześniej. W końcu po kilku nieudanych próbach odnalezienia właściwego punktu ciężkości najpierw pierwszy, a potem drugi kajak ciągniemy czy lepiej powiedzieć: niemal przepychamy na drugą stronę feralnej śluzy.
Gdy już udaje nam się ponownie zasiąść w kajakach, czynimy to z ulgą i dość szybko, w równym tempie, przepływamy w kierunku Niepołomic. Dalsze kilometry upływają wyjątkowo spokojnie. Jest już prawie czternasta. Udziela się senna atmosfera letniego, lipcowego popołudnia. Wszystko wokół porusza się jakby w zwolnionym tempie.
Ten sielsko-anielski nastrój zostaje jednak nagle przerwany - zapomnieliśmy o podstawowej zasadzie, jaką powtarzał nam wielokrotnie ojciec duchowny śp. ks. Marian Toboła: - Musicie „czytać wodę”! - A my nie czytaliśmy. I z tego powodu, zaskoczeni, lądujemy na dwóch kamiennych mieliznach. Perspektywa wchodzenia ponownie do wody jakoś nam się jednak nie uśmiecha. Z całą zatem energią mięśni próbujemy się odpychać, uderzając wiosłami w kamienne dno. Dobrze, że te aluminiowo-plastikowe „patyki” są naprawdę wytrzymałe. Tradycyjne wiosła pewnie by popękały. Udało się!
Pomóż w rozwoju naszego portalu
PREZENTACJA OSÓB
Ks. dr Andrzej Caputa - wieloletni duszpasterz i katecheta młodzieży licealnej. Obecnie wikariusz parafii św. Józefa w Krakowie-Nowej Hucie. Autor pierwszej w Polsce rozprawy doktorskiej na temat kerygmatu kard. Stanisława Dziwisza. Prywatnie - doświadczony turysta rowerowy i zapalony narciarz biegowy. Inne ulubione formy rekreacji to: fotografia artystyczna i historia sztuki.
Ks. dr Piotr Gąsior - redaktor prowadzący „Niedzielę Małopolską”. Tłumacz i autor tekstów o św. Joannie Beretcie Molli. Wśród jego licznych pozycji książkowych są np. „O miłości prawdziwej”, „Co ksiądz o tym sądzi?”, „Miłość bez lęku”, „Dlaczego święta Joanna?” czy „Mistrz mojego myślenia”. Oprócz spływów kajakowych miłośnik wypraw rowerowych. Amator narciarstwa carvingowego, pływania i majsterkowania.