Hipokryci z Unii Europejskiej
Reklama
Nasi negocjatorzy z UE przeżyli kolejny szok. Polska starała
się o
18-letni okres przejściowy, w którym byłyby ograniczenia
możliwości zakupu ziemi rolnej i lasów przez zagranicznych nabywców.
Ziemia w Polsce jest ogromnie tania, od 10 do 18 razy tańsza niż
w różnych niemieckich landach. Zbyt wczesne zniesienie ograniczeń
jej sprzedaży groziłoby zmasowanym wykupem polskiej ziemi przez obcokrajowców.
Ze strony UE nagle, nieoczekiwanie dla polskich negocjatorów, spotkaliśmy
się z propozycją, która postuluje zmniejszenie czasu ograniczeń sprzedaży
ziemi w Polsce z 18 do 7 lat, a równocześnie akcentującą, że również
przez 7 lat Polacy nie mogliby swobodnie pracować w krajach Unii.
Życie z 26 kwietnia przynosi informacje o pierwszych reakcjach polskich
polityków na postulaty UE (w tekście Arkadiusza Dawidowskiego: Propozycja
nie do odrzucenia). Najostrzej zareagował poseł PSL Bogdan Pęk, mówiąc: "
To żaden kompromis. Każdego, kto zgodziłby się na takie rozwiązanie,
nazwałbym zdrajcą. Dążyłbym bez litości do postawienia go przed Trybunałem
Stanu. Siedmioletni okres przejściowy na pełną liberalizację obrotu
ziemią, zwłaszcza na ziemiach zachodnich, jest bowiem zdecydowanie
za krótki. W praktyce oznaczałoby to przejęcie tego obszaru przez
prężniejszy kapitał Unii". Poseł Ryszard Czarnecki z AWS-ZChN stwierdził: "
Wszelkie ustępstwa w sprawie ziemi zwiększyłyby presję ze strony
UE na Polskę. Można pogodzić twarde negocjacje z szybkim wejściem
do Unii. Przykładem może być Hiszpania. Nie dajmy więc sobie narzucić
w tej sprawie warunków Brukseli. Ani ten rząd, ani następny nie może
sobie na to pozwolić, bo ceny ziemi są u nas niższe niż w UE". Nawet
poseł UW Jerzy Osiatyński, mówiąc o postulatach UE wobec Polski,
przyznał: "To nie jest poważna propozycja".
Brutalni "przyjaciele"
Reklama
Polityka UE wobec Polski wywołuje coraz więcej sprzeciwów. Redaktor naczelny Nowego Państwa Anatol Arciuch pisze w tekście: Jak być kochaną (nr z 20 kwietnia) m.in.: "Generał de Gaulle powtarzał, że państwa nie mają przyjaciół, mają tylko interesy. Niestety, wydaje się, że polscy politycy (...) jego nauk nigdy sobie nie przyswoili. Przeciwnie. Znacznie łatwiej przychodzi im pogodzić się z rezygnacją z naszych interesów niż z przyjaciół. A raczej z wiarą w tych, których za przyjaciół uznaliśmy. (...) Oto okazało się, że to właśnie ci przyjaciele stawiają najtwardsze warunki. To kanclerz Niemiec domaga się - z powodzeniem - dla rynku pracy UE siedmioletniego okresu ´ochronnego´ przed napływem pracowników z nowo przyjętych krajów (...). Verheugen otwarcie drwi z polskich ´przyjaciół´ (...). Krótko mówiąc, Unia brutalnie pokazała nam, gdzie nasze miejsce. Nie jesteśmy - jak wmawiają nam to polscy negocjatorzy - partnerem, lecz petentem (...). Dlatego zamiast czepiać się straconych pozycji, należy dokonać raz jeszcze rachunku strat i zysków związanych z akcesem do Unii. I podjąć decyzję polityczną, czy wejście do niej warte jest ceny, jaką przyjdzie nam za to zapłacić. Bo zapłacić przyjdzie na pewno. Jest to opinia tak brzemienna w skutki i dalekosiężna, że opinia publiczna ma prawo wiedzieć, jak sytuacja wygląda naprawdę, czego Unia od nas oczekuje i na jakie ustępstwa będziemy musieli pójść. A wtedy rozstrzygnijmy, czy leży to w naszym narodowym interesie".
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Klaus: "Ostrzej wobec UE"
Reklama
Warto przyjrzeć się bliżej, jak zachowują się wobec UE politycy
innych krajów Europy Środkowej. Premier Węgier Viktor Orban niejednokrotnie
podkreślał, że Węgry nie będą wchodzić do UE za wszelką cenę, a na
pewno nie "na kolanach". Podobne stanowisko niejednokrotnie wyrażał
b. premier Czech Vaclav Klaus, najsłynniejsza postać prawicy w Europie
Środkowej. Ostatnio znów wystąpił nader stanowczo w tej kwestii.
Według tekstu Barbary Sierszuły:
Ostrzej wobec Unii (Rzeczpospolita z 24 kwietnia) na temat
stanowiska ODS (partii V. Klausa): "(...) ´Uzyskajmy od Unii Europejskiej
wszystko, co możliwe, a nie dajmy jej niczego, czego nie musimy dać´
- mówi się w ODS. - Nie zamierzamy kłaniać się w pas i zgadzać się
ze wszystkim, czego Unia od nas chce - zapewniał podczas konferencji
Vaclav Klaus, który wspólnotę europejską widzi jako związek równorzędnych
państw narodowych, a nie jako hierarchiczną strukturę z ponadnarodowym
rządem w Brukseli. Poseł Jan Zahradil, minister spraw zagranicznych
w przyszłym gabinecie Klausa, uważa, że tylko ODS potrafi Czechom
powiedzieć prawdę o blaskach i cieniach, jakie wiążą się z członkostwem
w UE. Zahradil nie wykluczył też możliwości, że Czechy do Unii nie
wejdą. Przygotowany przez niego dokument, nazwany Manifestem Czeskiego
Eurorealizmu, jest próbą zweryfikowania dotychczasowego stosunku
Czechów do UE i rozważenia innej niż unijna orientacji polityczno-gospodarczej"
.
Przeciw brukselskiej nomenklaturze
W Czechach nasila się protest przeciw dyktatowi Unii Europejskiej
wobec państw Europy Środkowej. Jego kolejnym wyrazem był list otwarty
czeskiego filozofa i publicysty Vaclava Bielohradskyego do prezydenta
Czech Vaclava Havla, przedrukowany w Gazecie Wyborczej z 26 kwietnia
pt. Za waszą i naszą godność. Bielohradsky, świetnie znający Europę
Zachodnią (w latach 1970-90 przebywał na emigracji we Włoszech),
ostro krytykuje hipokryzję i bezduszność polityków UE, stwierdzając
m.in.: "Ograniczenie prawa do swobodnego życia i pracy w krajach
Unii kłóci się z deklarowanym celem poszerzenia UE na wschód - choćby
częściowego odkupienia europejskich win za cierpienia milionów ofiar
nazizmu i komunizmu. (...) Kompletnym zakłamaniem jest porównywanie
tej dyskryminacji (zablokowania możliwości pracy w UE - J.R.N.) do
ograniczenia sprzedaży ziemi cudzoziemcom w niektórych rejonach Europy.
Ma ono całkowicie odmienne źródło moralnej inspiracji, jego sensem
bowiem jest ochrona słabych czy też biednych mniejszości przed bogatymi
i dominującymi większościami. (...) UE jako całość nie spełniła nadziei
z roku 1989 (...). Wręcz przeciwnie, brukselska nomenklatura tylko
umocniła bezduszną gospodarczą interpretację Unii, ojczyzny europejskie
stały się wspólnym europejskim obszarem gospodarczym, gdzie kapitał
i towary poruszają się z łatwością, ale ludzie po omacku. (...) Sen
o Europie staje się nocną zmorą zbyt wielu ludzi, nie tylko rolników,
którzy już tradycyjnie cierpią najwięcej. (...) Dzisiejsza Unia Europejska
szalonych krów, pociągów z odpadami przemierzających różne europejskie
kraje (...) oraz stosów spalonych owiec przedstawia przerażający
widok".
V. Bielohradsky ostro skrytykował również zachowanie
polityków niemieckich w UE, przypominając: "Tak, Niemcy są największymi
winowajcami rozdarcia Europy na dwa obozy (...). Czyżby Niemcy naprawdę
przerobili lekcję własnej historii, skoro bezwstydnie mówią Polakom,
że nie wolno im nieskrępowanie pracować w państwach UE, ponieważ
zaszkodziłoby to niemieckim (lub austriackim) interesom gospodarczym?
Przecież ´porwanie´ (jak napisał Milan Kundera) połaci Europy nie
jest winą Polaków. W technokratycznej, bezdusznej UE wszystko jest
możliwe - być może obywatele nowych krajów członkowskich po przekroczeniu
granicy będą musieli nosić na piersi lub rękawie jakiś znak. Byle
nie żółtego koloru, byłby niestosowny".
Porażki euroentuzjastów
Na łamach Głosu z 3 maja autor podpisujący się "kas"
pisze o klęsce admiratorów Brukseli w tekście Pasmo porażek euroentuzjastów.
Według autora Głosu: "Dużą część odpowiedzialności za szerzące się
bezrobocie i słabnącą gospodarkę (w Polsce - J.R.N.) ponosi Unia
Europejska wymuszająca na elitach politycznych RP wiernopoddańcze
zachowania, w zamian za iluzoryczną obietnicę przejścia do tych elit,
po rozszerzeniu UE (...). Kolejnym czynnikiem polskich kłopotów są
firmy zachodnioeuropejskie, które już dziś mają ogromną nadwyżkę
w obrotach handlowych z Polską i nie zamierzają z tej komfortowej
sytuacji zrezygnować. Przedsiębiorstwa krajowe, którym trudno jest
rywalizować z dumpingowymi cenami narzucanymi przez Unię, zmuszane
są do ograniczania produkcji, zwalniania ludzi, wreszcie zamykania
działalności".
Polonia traktowana po macoszemu
II Zjazd Polonii upłynął pod znakiem wielu gorzkich krytyk
pod adresem polskich władz, za ich traktowanie Polonii po macoszemu.
Krytyczne tony pojawiły się już w jednym z przemówień otwierających
Zjazd, w wystąpieniu prezesa Kongresu Polonii Amerykańskiej Edwarda
Moskala, jak pisano w korespondencji z II Zjazdu Polonii pt. Polonusi
się skarżą (Życie z 30 kwietnia - 1 maja): "Moskal ostro skrytykował
wszystkie rządy po 1989 r.
za brak dobrej polityki wobec Polonii. - ´Kiedy po 1989
r. opadł pierwszy entuzjazm, poczuliśmy raz po raz, że nie przestaliśmy
być dla Warszawy przedmiotem, a nie podmiotem - grzmiał w sobotę
Moskal. - Oznacza to traktowanie strony drugiej jako podległego petenta.
Nie zasłużyliśmy sobie na to - oświadczył. - Minione 12 lat III Rzeczypospolitej
przyniosło nam wiele chwil podniosłych i pięknych, ale nie szczędziło
także wielu gorzkich zawodów i rozgoryczeń´ - dodał. Jego zdaniem,
rząd traktuje Polonię z góry, nie konsultując z nią swoich decyzji.
Przypomniał m.in. obowiązek legitymowania się polskimi paszportami.
´Nigdy administracyjne rządzenie nie budowało więzi ani pomostu z
krajem, budziło tylko niechęci i opory. Naprawdę pora już, by takie
apodyktyczne myślenie w nowej Polsce porzucić´ - mówił Moskal.
W korespondencji Życia przyznano, że krytyczne oceny
Moskala były wyraźnie podzielane przez innych mówców Zjazdu. Pisano: "
Oskarżenia prezesa Kongresu Polonii Amerykańskiej nie były towarzyskim
nietaktem". W niedzielę także inni mówcy uznali, że Warszawa zbyt
mało robi dla Polonii. Mówił o tym podczas Zjazdu m.in. prezes Stowarzyszenia "
Wspólnota Polska" - prof. Andrzej Stelmachowski. Jak pisano w tekście
Katarzyny Montgomery: Co Polska zrobiła dla nas (Gazeta Wyborcza
z 30 kwietnia - 1 maja): "(...) główny atak na polski rząd przypuścił
Andrzej Stelmachowski, prezes Stowarzyszenia ´Wspólnota Polska´,
które z ramienia Senatu ma wspierać Polonię. - ´Odnoszę wrażenie,
że władze polskie czynią zbyt mało, by pozyskać sobie sympatię i
poparcie organizacji polonijnych. Co gorsza, notuje się niepotrzebne
zadrażnienia w stosunkach z liderami czołowych organizacji polonijnych.
Konieczna jest tu wzajemna aprobata takich, jakimi jesteśmy - i my
w kraju, i nasi rodacy poza jego granicami. (...) A już w żadnym
wypadku nie można poświęcać interesów naszych rodaków na ołtarz dobrych
stosunków z innymi państwami czy też innymi wpływowymi środowiskami´
- dodał Stelmachowski. Dostał za to brawa". Słowa Stelmachowskiego
o "wpływowych środowiskach" dość powszechnie interpretowano w kręgach
delegatów polonijnych jako aluzję do tego, że przedstawiciele rządu
nieraz chętniej i dłużej spotykali się z przedstawicielami środowisk
żydowskich niż polonijnych (vide ostatnia wizyta min. W. Bartoszewskiego
w USA). Z ostrą krytyką polityki wobec Polonii wystąpiła również
przewodnicząca Komitetu Organizacyjnego II Zjazdu Polonii i Europejskiej
Rady Wspólnot Polonijnych Helena Miziniak (z brytyjskiej Polonii)
. Według cytowanego już tekstu K. Montgomery z Gazety Wyborczej (
z 30 kwietnia - 1 maja), H. Miziniak, skarżąc się na brak współpracy
z polskim rządem, powiedziała: "W Polsce jest wiele organów rządowych
i społecznych zajmujących się sprawami polonijnymi. Czy chociaż w
jednym z nich zasiadał przedstawiciel Polonii? Czy można dyskutować
o Polonii i podejmować za nią decyzje bez uprzedniej analizy problemu
danego środowiska, jak np. ustawa o obywatelstwie?".