Stanisława Iżyk-Dekowska: - O. Stefano, nie jest Ojciec członkiem żadnego zgromadzenia misyjnego, lecz księdzem diecezjalnym. Jak to się stało, że znalazł się Ojciec tu - na misjach w Mongolii?
O. Kim Stefano: - Należałoby zacząć od historii. Mój przyjazd tutaj stał się możliwy dzięki pewnej zmianie, jaka dokonała się w Kościele. W roku 1957 papież Pius XII napisał encyklikę Fidei donum. Zwrócił się w niej do biskupów z prośbą o wysłanie pewnej liczby księży diecezjalnych na misje. Chodziło o wyjście naprzeciw potrzebom Kościoła afrykańskiego. Od tego czasu zaczął się nowy styl w misjonarstwie. Wcześniej w pracę misyjną zaangażowane były tylko zgromadzenia misyjne. „Propaganda Fidei” przydzielała poszczególnym zgromadzeniom określone terytoria do pracy misyjnej. Ten system został zmieniony, szczególnie po Soborze Watykańskim II, który zasugerował, aby partykularne Kościoły pomagały sobie nawzajem. Zatem księża diecezjalni, pozostając wszczepieni w swoją diecezję, mogą stać się darem danej diecezji dla nowego, rodzącego się wśród pogan Kościoła. Nazywani są misjonarzami fidei donum.
- W takim razie jak Ojciec stał się misjonarzem „fidei donum”?
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Reklama
- Pewnego dnia Biskup mojej diecezji zwrócił się do wszystkich księży z pytaniem, czy ktoś z nas chciałby wyjechać na misje do Mongolii. I ja się zgłosiłem.
- Dlaczego Ojciec odpowiedział na wezwanie swojego Biskupa? Czy wcześniej Ojciec myślał o misjach?
- Chociaż jestem księdzem diecezjalnym, myślałem o życiu misyjnym. Na moją decyzję składa się kilka wątków. Byłem wychowany w starej koreańskiej parafii, założonej 150 lat temu przez francuskiego misjonarza z Paryża. Kiedy byłem małym chłopcem, często podchodziłem do tablicy upamiętniającej jego pracę i myślałem: Kim on był? Dlaczego przyjechał tak daleko? Zatem najpierw pewne doświadczenie z dzieciństwa. Później - w seminarium - jeden z wykładowców, o ile pamiętam również ksiądz diecezjalny, pracował jako misjonarz w Papui-Nowej Gwinei. Kiedyś powiedział: „Pewnego dnia jeden z Was też zostanie misjonarzem”. Pomyślałem - może to ja. Do tej pory sądziłem, że jako ksiądz diecezjalny mogę pracować tylko w swojej diecezji. Teraz jednak zacząłem się zastanawiać i stawiać sobie pytania. Po pewnym czasie moja diecezja wysłała mnie na studia do Rzymu.
- Co Ojciec studiował?
- Misjologię.
- Czyżby to był Ojca wybór?
Reklama
- Nie. Biskup poprosił, abym wypisał kilka kierunków, które chciałbym studiować. Sporządziłem więc listę preferowanych przeze mnie specjalizacji i na ostatnim miejscu dopisałem jeszcze misjologię. Biskup powiedział: „Będziesz studiował misjologię”. W pierwszej chwili nie chciałem, ale będąc seminarzystą, nie mogłem odmówić. W ciągu trzech lat moich studiów w Rzymie dużo rozmyślałem. Często rozważałem wielki nakaz misyjny Jezusa „Idźcie i nauczajcie wszystkie narody” (Mt 28, 19). Coraz wyraźniej zaczynałem odnosić to do siebie. Gdy Jezus założył pierwszy Kościół, to ten Kościół wysyłał misjonarzy. Wszyscy jesteśmy naśladowcami Jezusa. Ksiądz parafialny też jest misjonarzem, jak każdy uczeń Jezusa. Dzięki studiom misjologicznym mogłem odnaleźć tożsamość księdza diecezjalnego, który jest misjonarzem. To duży dar dla mnie. Dlatego też było mi łatwo zaakceptować inne miejsce. Tu, gdzie teraz jestem, jest moje miejsce. Tu mnie Bóg posłał. Różnice nie są tak ważne.
- Czy to znaczy, że mógłby to być równie dobrze jakikolwiek inny kraj?
- Na początku chciałem jechać do Korei Północnej. Było to pierwsze miejsce, o którym myślałem, ponieważ nie musiałbym się uczyć języka. Mógłbym też głębiej prowadzić pracę apostolską. Jednak pytałem Boga, gdzie chce mnie mieć, gdzie jest to właściwe dla mnie miejsce. W drugiej kolejności myślałem o jakimś innym kraju, gdzieś w Azji, mogłyby to być np. Chiny. Nie myślałem natomiast w ogóle o Mongolii. Kiedy studiowałem misjologię, to widziałem, że w Mongolii jest 0,00... % chrześcijan (śmiejemy się). To moja historia.
- Skoro okazało się, że będzie to jednak Mongolia, ile czasu zajęły przygotowania do wyjazdu?
- Dwa miesiące. Wcześniej pracowałem 3 lata w parafii w Korei Południowej. Do Mongolii przyjechałem w Wielki Piątek Roku Jubileuszowego 2000.
- Jakie były początki pobytu Ojca tutaj? Nie znał Ojciec języka, prawda?
Reklama
- Byłem „wolnym” misjonarzem, trochę tu, trochę tam. Pytałem innych, czy mogę w czymś pomóc. Najważniejsze było nauczenie się języka. W ciągu 2 lat, zanim została stworzona ta parafia, nauczyłem się języka i poznałem pracujących tu misjonarzy. Uczyłem się, przyglądałem, rozmyślałem. Byłem „wolnym” misjonarzem, ale też „więźniem” miłości. Poznałem wielu bardzo dobrych ludzi z Mongolii, bardzo miłych, uprzejmych.
- Z jakimi trudnościami spotkał się Ojciec w pracy, kiedy już opanował język i utworzył tę parafię?
- Najtrudniejsze rzeczy nie pochodzą z zewnątrz, ale z wewnątrz. Mam na myśli moją osobistą drogę duchową. To jest mój krzyż. Zaakceptowałem go. Nie napotkałem żadnego większego problemu z zewnątrz, natomiast wewnątrz niekiedy przeżywam trudności. Kiedy jestem wypełniony pokojem, wszystko jest dobrze, rozumiem ludzi, mogę zaakceptować wszystkie dzieci, rozmaite trudności, zepsute ogrzewanie, kłamstwa... Kiedy mam pokój wewnątrz, mogę wszystko przetrwać. Kiedy jednak tracę pokój, wszystko staje się trudne. W takich sytuacjach czasami czuję się samotny, gdyż nie mam takich osób, z którymi mógłbym o tym porozmawiać, ponieważ nie jestem w żadnym zgromadzeniu. Gdy spotykam innych misjonarzy, widzę różnicę. To, co dla mnie jest dużym problemem, dla nich jest drobiazgiem. Kiedy oni mają duży problem, mnie nie wydaje się to niczym szczególnym. Nasze odczucia się nie pokrywają, więc nieraz czuję się samotny. Myślę jednak, że czasem taka samotność jest potrzebna. Wiem, do Kogo mam pójść. To jest dla mnie dobry punkt. Gdybym miał wielu przyjaciół, próbowałbym się opierać na nich.
- Tymczasem „szczęśliwy, komu pomocą jest Bóg Jakuba, kto ma nadzieję w Panu, Bogu swoim (...)” (Ps 146, 5).
Reklama
- Bóg zesłał mi też dobrych przyjaciół, choć nie tak, jak ja to sobie wymyśliłem. Są to, oczywiście, Rafał i Małgosia, nasi pracownicy, cała moja tutejsza rodzina. Są dobrym darem Boga dla mnie. Czasem, gdy byłem zniechęcony, również nasze dzieci dawały mi nadzieję.
- Bóg posyła ludzi, aby nas pocieszać.
- Tak jest. Więc gdyby Jezus zapytał mnie teraz, czy jestem szczęśliwy, odpowiedź brzmiałaby - tak. To jest bardzo ważne dla mnie. Kiedy odpowiedź brzmi - tak, wtedy mam pokój. Kiedy odpowiedź brzmi - nie, są dni, kiedy nie mam pokoju. Czasami myślę, że Bóg przysłał mnie tutaj nie tylko, żeby zmienić życie Mongołów, ale również mnie samego. On chce także mnie prowadzić przez tę pracę. Kiedy tak myślę jak teraz, mam pokój.
- A marzenie Ojca związane z rozwojem Kościoła mongolskiego?
- Moją pracą jest pomoc nowo narodzonemu Kościołowi w Mongolii. Mam nadzieję, że pewnego dnia Kościół mongolski stanie się żywą wspólnotą chrześcijańską. Chciałbym również doczekać chwili, kiedy ktoś zakorzeniony w tutejszym języku i kulturze mógłby dobrze głosić Ewangelię. Potrzebujemy mongolskiego księdza. Ja, jako obcokrajowiec, mam pewne ograniczenia i trudność w tym, aby dotknąć głęboko niektórych problemów. Mając taką nadzieję, mieszkam z dziećmi i modlę się, żeby wśród nich lub tych, którzy tu przychodzą, pojawił się ktoś, kto zechce w ten sposób służyć Jezusowi.
- Moglibyśmy teraz bardziej szczegółowo porozmawiać o życiu Ojca parafii, ale przyszedł czas na modlitwę. Za chwilę Eucharystia.
- Modlitwa jest tym, czego tu w Mongolii najbardziej potrzebujemy. O taką właśnie pomoc proszę i doceniam każdego, kto w taki sposób chciałby wesprzeć naszą misję przekazania Dobrej Nowiny o zbawieniu narodowi mongolskiemu.