Diakon (gr. Diakonos – sługa) to osoba duchowna posiadająca I stopień święceń kapłańskich. Diakon może sprawować: sakramenty chrztu św., małżeństwa i Komunii św., odprawiać pogrzeb, błogosławić wiernych, poświęcać przedmioty kultu religijnego i głosić kazania.
W bliskości z Bogiem
Reklama
Muzyka i służba przy ołtarzu to sprawy, które znalazły wspólny mianownik w życiu Alberta pochodzącego z parafii św. Marcina w Kopkach, a więc z miejscowości, w której odbyły się święcenia diakonatu. Diakon szkołę podstawową ukończył w Kopkach. W Jeżowem uczęszczał do gimnazjum i szkoły muzycznej, którą następnie kontynuował w stolicy Podkarpacia. – W Rzeszowie swoją przygodę z nauką kontynuowałem w technikum elektrycznym oraz w Państwowej Szkole Muzycznej II stopnia. Na początku uczyłem się grać na keyboardzie, potem spodobał mi się akordeon. Gra na akordeonie jest dla mnie bardzo przyjemna, daje mi wiele radości. Najbardziej lubię grać muzykę „pod nogę” – przyznaje Albert. Swoimi zdolnościami muzycznymi wielokrotnie mógł pochwalić się na różnych uroczystościach seminaryjnych, gdzie również obecnie pełni funkcję dziekana alumnatu i organisty. Rozeznawanie powołania to niełatwa sprawa. Wielką pomocą w tej kwestii spełnia najbliższe otoczenie. Tak też było w przypadku Alberta. – Od dzieciństwa byłem blisko kościoła, w którym posługiwałem jako ministrant, a następnie jako lektor. Stojąc blisko ołtarza, fascynowało mnie to, jak ksiądz odprawia Mszę św., do tego stopnia, że jako dziecko „bawiłem się” w księdza i mówiłem swoje pierwsze kazania. Zawsze z tyłu głowy towarzyszyła mi myśl o wstąpieniu do seminarium, nie było to dla mnie oczywiste, były wątpliwości. Miałem też inne zainteresowania, oprócz akordeonu i posługi jako ministrant, pomagałem rodzicom na gospodarstwie. Modląc się o dobry wybór drogi życiowej, odczuwałem, że pójście do kapłaństwa będzie dla mnie właściwe i tak zdecydowałem – mówi Albert. Diakon wspomina, że jego najbliżsi byli przygotowani na jego decyzję o wstąpieniu do seminarium. Jednak już sam przyjazd do budynku seminaryjnego nie był łatwy. – Po otrzymaniu błogosławieństwa od proboszcza, pojechałem z rodzicami i rodzeństwem do Sandomierza. Było to dla mnie bardzo stresujące, nie znałem za wiele osób w seminarium, wszystko było dla mnie obce. Na miejscu starsi klerycy zaprowadzili mnie do pokoju, gdzie miałem mieszkać. Rodzina odjeżdżała ze łzami w oczach – dodaje. Pięć lat spędzonych w seminarium wspomina jako okres przygotowania do kapłaństwa, zdobywania wiedzy, poznania wielu dobrych ludzi, ale przede wszystkim poznania siebie. – Seminarium jest dobrym miejscem, gdzie dzięki osobom w podobnym wieku i celu życia mogłem poznać siebie samego. Ale najważniejsze dla mnie było budowanie relacji z Panem Bogiem, bo to ma być fundamentem mojego kapłaństwa. Za czas formacji w seminarium jestem bardzo wdzięczny – mówi Albert. Przychodząc do seminarium, każdy młody myśli o swojej przyszłości, o tym „jak to będzie”. Każdy z nich ma swoje plany i marzenia, a każde z nich jest wyjątkowe i niepowtarzalne. – Jest takie przysłowie: „Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz”. Myślę, że to, jakie będzie moje kapłaństwo, zależy przede wszystkim ode mnie. Chcę żyć w bliskości z Bogiem, być oddanym Jemu samemu, i tą miłością do Boga dzielić się z innymi i do Niego przyprowadzać wszystkich ludzi, których spotykam na mojej drodze – wyznaje diakon.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Wdzięczny Bogu i ludziom
Nieco inaczej droga powołania do kapłaństwa wyglądała w życiu Mateusza, pochodzącego z parafii św. Kazimierza Królewicza w Ostrowcu Świętokrzyskim. – Myśl o powołaniu towarzyszyła mi od dłuższego czasu, byłem ministrantem już przed Pierwszą Komunią Świętą. W całym okresie dojrzewania chodziła mi po głowie kariera sportowca, szczególnie zawodowego pływaka, jednak myśl o kapłaństwie zawsze pozostawała z tyłu głowy. Kiedy składałem podanie do seminarium, wiedział o tym tylko jeden ksiądz, któremu wiele zawdzięczam. Dzięki temu wiem, że tę decyzję podjąłem sam, oczywiście nie z dnia na dzień, ale modliłem się często przed Najświętszym Sakramentem o wybór dobrej drogi życiowej – mówi Mateusz.
Reklama
Seminarium było dla niego miejscem nieznanym. Przed przyjazdem do Sandomierza nie brał udziału w dniach skupienia, czy rekolekcjach powołaniowych, choć w ostatniej klasie szkoły średniej, jak przyznaje, śledził stronę seminaryjną. – Pierwszy przyjazd do Sandomierza na studia wspominam bardzo dobrze. Księża wychowawcy przyjęli mnie ciepło, podobnie klerycy. Oczywiście przez pierwsze dwa lata, zewnętrznie nie różniłem się od moich rówieśników ze studiów świeckich, ale z przyjęciem sutanny wszyscy już widzieli i wiedzieli jaką droga obrałem. Co ciekawe, w domu przyzwyczaili się bardzo szybko do kleryka Mateusza. Cieszyło mnie to, tym bardziej, że jestem pierwszym w mojej rodzinie, od wielu pokoleń, który wybrał tę drogę. I mimo, że seminarium dla mnie wcale tak szybko się nie skończy, został przecież jeszcze ponad rok, to już jestem wdzięczny za rozwój na wielu poziomach zwłaszcza intelektualnym, duchowym i osobowościowym – podkreśla Mateusz, który choć zdaje sobie sprawę, że święcenia diakonatu to jeszcze nie sakrament kapłaństwa, to jednak już myśli o tym, aby starać się być dobrym księdzem, rozumiejącym ludzi i mającym dla nich czas.
Zaufał Bożej woli
Diakon Jan, pochodzi z parafii Trójcy Przenajświętszej w Samborcu. Wywodzi się z rodziny, w której od pokoleń praca w sadzie stała się sposobem na życie, ale również i ogromną pasją. – Moja przyszłość miała się wiązać z sadownictwem. Miałem przejąć gospodarstwo po rodzicach. Nawet uczyłem się w tym kierunku, bo studiowałem ogrodnictwo w Warszawie na SGGW. Nie ukrywam, że taki sposób na życie mi odpowiadał i sam zamierzałem, podobnie jak mój tata, mieć własne gospodarstwo – mówi Jan. Wielokrotnie mówiono mu, że powinien zostać księdzem bądź politykiem, ponieważ ma ogromny dar przemawiania i zbliżania ludzi do siebie. Jest również zapalonym pielgrzymem – to właśnie podczas długich wędrówek zaczęły się jego pierwsze myśli o kapłaństwie. – Kilka razy byłem na pieszej pielgrzymce z Sandomierza na Jasną Górę. Gdy słyszałem słowa, szczególnie naszego biskupa, czy innych kapłanów, mówiących podczas kazania czy zwykłych rozmów coś na temat seminarium, czułem się jakoś zmobilizowany do tej właśnie decyzji, żeby chociaż spróbować, zobaczyć jak tam jest – przyznaje. Szczególnym momentem, który wspomina, są prymicje kapłana wywodzącego się z jego rodzinnej parafii.
Diakon Jan był wtedy dzieckiem po Pierwszej Komunii Świętej. Z tamtego wydarzenia pamięta fakt, że neoprezbiter szedł do ołtarza w czerwonym ornacie. Pomyślał wtedy, że jego prymicje też będą w czerwieni.
Sama decyzja wstąpienia do seminarium jest trudnym momentem, jak przyznaje, jednak mocno wierzył w to, że rezygnując ze swojego planu na życie, Jezus otworzy przed nim nowe możliwości. – Bałem się zwyczajnie, że zmarnuję sobie życie, swoją młodość. Teraz mówię bez wahania, że były to najpiękniejsze lata mojego życia. Owszem, był to czas zarówno rozwoju, radości, jak i trudu, i wyrzeczeń. Mimo że ten styl życia nie wygląda zbyt atrakcyjnie z zewnątrz, to patrząc na jego owoce muszę powiedzieć, że jest to czas niesamowicie cenny, piękny i wartościowy, spędzony z Bogiem, ale i z bliskimi mi ludźmi, z braćmi – podkreśla diakon.