Zapewne także podczas tych świąt zdarzą się takie historie. Ktoś ukochany, najdroższy, za kim się tęskniło, na kogo się czekało, choć nadzieja na spotkanie wydawała się niewielka, wraca nagle do domu. Zjawia się ze zmarzniętymi policzkami, z mrozem we włosach, i nagle pojmujemy, że święta to czas naprawdę niezwykły, darowany...
Jerzyk ma swoją własną opowieść wigilijną. Zdarzyło się to bowiem wtedy, gdy – jak mawia Jerzyk – „dokumentnie” zawiało drogi w całej północnej Europie. Burza śnieżna nie odpuszczała od ponad doby. Jerzyk rozumiał, że szans na dostanie się do domu nie miał już żadnych, ale walczył o każdy kilometr. Gdy ciężarówkę rzuciło w poprzek drogi, błyskawicznie ocenił, że życie jest ważniejsze. Udało mu się zjechać powolutku na najbliższy parking, gdzieś w tle majaczyły światła niemieckiej stacji benzynowej. Doczłapał do niej, walcząc z podmuchami zawiei, i zastał w środku zaspaną obsługę i tylko jednego klienta – smutnego Niemca, uwięzionego jak on w śnieżnym potrzasku w środku sparaliżowanej śniegiem Europy. Wysłał do swoich dziewczyn (żona plus trzy córki) sms-a z prośbą, żeby same usiadły do wieczerzy.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Reklama
Zawieja wyglądała na taką, co szybko nie mija. Za oknami wyło i rzucało śniegiem niemal całą noc. Niemiec okazał się sympatyczny i z gatunku tych, co lubią słuchać, ot taki jowialny grubasek z piwnym brzuszkiem. Jednak gdy wstał dzień i niebo zalśniło klarownym błękitem, Hans, bo tak miał na imię, powiedział zdecydowanym tonem do Jerzyka: – Zbieraj się! Podrzucę cię do domu. – Niby jak? – odparł Jerzyk. – A tak – uśmiechnął się Hans i pokazał palcem niebo. Okazało się, że starszy pan to lokalny krezus i zapalony pilot z własną cessną. „La piu Bella” stała na pobliskim lotnisku zawsze z pełnym bakiem. Wylądowali pod Wrocławiem. Jerzyk spacerkiem poszedł do domu. Odtąd w jego rodzinie mawia się, że jak Bóg błogosławi, to nawet na niemieckim odludziu spotkasz gościa z własnym samolotem.
Czasem, gdy nikt już nie wierzy
Waldka nie było tutaj jakieś 65 dni. Dwa miesiące wcześniej jego auto wbiło się w nasyp kolejowy. Nie znaleziono świadków zdarzenia, a mózg Waldka nie chciał się obudzić, więc nie ustalono, co zaszło. Lekarze powtarzali wymijająco, że rokowania są umiarkowanie optymistyczne, bo coś trzeba było przecież powiedzieć. Ludzie z tego wychodzą, ale...
Jadzia przychodziła do szpitala codziennie, czasem zabierała dzieci, żeby popatrzyły na tatę. Raz mała Marysia została złapana na szczypaniu ręki ojca. Narobiła mu potężnych siniaków – bo jak potem z płaczem tłumaczyła, chciała tylko, żeby tatko się obudził.
Na oddziale trudnych przypadków rodziny pacjentów wpuszcza się rzadko i na krótko, Jadzia jednak ubłagała ordynatora, by pozwolił jej urządzić dla ludzi z nocnego świątecznego dyżuru poczęstunek wigilijny. Skąd mogła przypuszczać, że lepi pierogi na Wigilię życia, nie tylko swojego zresztą...
Ten szpital to nie było ładne miejsce. Koniec lat 90. XX wieku w powiatowym mieście – korytarze i sale szpitalne w nieśmiertelnym mdłym beżu i zdezelowane jarzeniówki, których zimne światło odbierało resztę wdzięku rachitycznym sztucznym choinkom.
Reklama
W noc Bożego Narodzenia praca jest jak kara, wiadomo. Skazańców było troje – dwie pielęgniarki i młody lekarz, stażysta. Do zmroku zajmowali się przemycaniem do łóżek nieprzytomnych pacjentów rodzin, które chciały choć przełamać się z nieszczęsnymi opłatkiem.
A potem zrobiło się cicho. Za oknami zimny wiatr targał gałęziami drzew. Deszcz tłukł w szyby.
Jadzia wtarabaniła się na piętro, niosąc w obu rękach ciężkie reklamówki, przodem szły dzieci. I to one pierwsze usłyszały alarmujące sygnały. Pisk maszyn wwiercał się w mózg, wypełniał całą chłodną przestrzeń. Jedno przeciągłe, drażniące „piiiiii” górowało nad innymi. Ktoś wołał, ktoś w białym fartuchu biegł tak szybko, że zgubił chodak. Męski głos nakazywał, by natychmiast dzwonić do ordynatora. Po latach Jadzia powie, że zapamiętała z tamtej chwili tylko synka wołającego na głos: – Tylko nie tata! Jezusku, tylko nie tata...
Jeszcze starczyło im sił, by pod ścianą postawić torby z wigilijną wieczerzą. A potem biegli już bez opamiętania przed siebie. Pielęgniarka zagrodziła im drogę. – Nie teraz! – krzyknęła. A jednak zajrzeli...
Waldek opierał się na jednym łokciu, jakby chciał się podciągnąć wyżej na poduszce. Popatrzył na nich, oniemiałych stojących w drzwiach i uśmiechnął się od ucha do ucha, tak jak tylko on potrafi. – Proszę się nie ruszać, proszę nic nie robić – mówił drżącym głosem młody lekarz. – Że też właśnie mnie musiał się dziś przydarzyć cud. Nikt mi przecież nie uwierzy...
Odzyskana przeszłość
Reklama
Zuzanna prowadzi mnie do ściany obwieszonej fotografiami w jednakowych brązowych ramkach. – Widzisz – mówi cicho, wskazując jedną – tak wyglądał mój dom. Obiecałam mu, że kiedyś do niego wrócę. Może to głupie przyrzekać coś chałupie, ale tylko ona tam została. Ona jedna. I ja.
Zuzanna jest stara. Ma dorosłe wnuki i niską emeryturę. Dekadę temu, gdy jeszcze bez trudu szła pieszo latem na Jasną Górę, pewnej nocy przyśnił jej się rodzinny dom w małej kresowej wioseczce, jakieś 50 km na wschód od Lwowa. Zapragnęła powrotu. Opanowała ją przemożna potrzeba stanięcia na starej ziemi, zaciągnięcia się głęboko powietrzem i dotknięcia miejsca rodzinnego, tak bliskiego jak już żadne inne potem. Rodzina nie chciała o tym słyszeć. Tylko najmłodszemu z wnuków na moment zalśniły oczy. Tak więc na dzień przed Wigilią babcia Zuzia spakowała plecak, wsunęła stopy w trapery i nakazała wnukowi jechać na wschód. – Z babci to niezłe ziółko – śmiał się Grześ, gdy gnali zamarzniętą drogą.
Za Lwowem wjechali w krajobraz zbudowany z mgły i śniegu. Na szczycie kolejnej górki Zuza kazała zatrzymać samochód. Wyszła i spojrzała w dół. Z kominów sterczących ponad zasypane dachy unosiły się ku górze szare wstążki dymu. Zuzanna próbowała znaleźć swój dom. Pamiętała, że stał na skraju wsi, za rzędem drzew posadzonych przez ojca, gdy wrócił szczęśliwie z wojny, którą potem ludzie nazwali pierwszą światową. Przy drodze powinna być też kapliczka z Matką Bożą Częstochowską, pod którą chodziło się wieczorami na „Zdrowaśkę”, a przed którą czapkę ściągał z głowy nawet głupek Wasyl.
Reklama
Z tej wysokości nie było widać ani domu, ani kapliczki, więc zjechali powoli w dół.
Przed kościołem zobaczyli grupę ludzi okutanych w chusty i czapy z nausznikami. Grześ zatrzymał samochód i wysiedli. Pyzata, zaczerwieniona mrozem kobieta pokazała ich palcem. Reszta odwróciła szmaciane głowy i zamilkła zdumiona.
– A skąd wy przyjechawszy? – zagadnął ktoś śpiewnie.
– Z daleka – wytłumaczył Grześ.
Grupka poruszyła się raptownie. – Znaczy się z Polski! – krzyknął radośnie jakiś mężczyzna, ubrany tak grubo, że z trudem ruszał rękami. Grupka gałgankowych ludzi zakotłowała się raptownie, więc Zuza zaczęła wyjaśniać, że przyjechała, by pożegnać się z rodzinnym domem. Stoi na końcu wsi, wyjaśniła. – To ty od Sucheckich jesteś? – padło pytanie. Pokiwała głową, nim oboje przybysze utonęli w objęciach obcych ludzi.
Ruszyli wąską ścieżką, wydeptaną w białym, skrzypiącym śniegu. Mijali domy, które Zuzannie nie przywodziły na pamięć żadnych wspomnień. Pochód zatrzymał się w szczerym polu, ograniczonym z jednej strony potężnymi drzewami, wybielonymi mrozem aż po koniuszki delikatnych gałązek.
Dom stał pochylony z jednej strony ku ziemi, z krzywymi oknami i zmurszałym daszkiem. Malutki i kruchy jak staruszka. Zuzanna podeszła bliżej, sadząc niepewnie kroki w śniegu miękkim i ustępującym pod jej stopami. Zobaczyła na progu kobietę i młodego chłopaka.
Reklama
– To pani Zofia, wdowa, i jej syn – usłyszała za plecami głos. – Porządni ludzie. Mieszkają tu od lat...
– Mogę? – zapytała cicho. Kobieta wzięła ją za rękę, popatrzyła z lękiem w oczy.
Z pieca buchało ciepło na niewielki pokój i maleńką kuchnię. Kwadraciki okien zabielone mrozem przepuszczały niewiele światła, mlecznego w barwie, swojskiego w zapachu.
Na stole były biały obrus i stary porcelanowy serwis ze startym wzorkiem niezapominajek. U sufitu młody chłopak mocował kilka świerkowych gałęzi, obsypanych sreberkiem lamety i papierowymi łańcuchami. Pachniało makiem, miodem i dawnymi świętami.
– Jaki on malutki, ten twój domek – dziwił się Grześ. – Opowiadałaś o pałacu, a tu wiejska chatynka pod strzechą.
Im bardziej mrok zadomawiał się na horyzoncie, tym więcej ludzi przybywało do chałupki. Schodzili się zobaczyć zagubionych wigilijnych wędrowców, którzy w zimowy czas niemal z nieba spadli do ich wsi. Niczym korowód krążyli wokół stołu z wyciągniętym przed siebie opłatkiem i ukradkiem ocieraną łzą. Przytulali ich obcy i jakby już nieobcy ludzie, bo połączeni tą nocą świętą, wspólną ojczyzną i wspólnym oczekiwaniem na narodzenie Pana.
Wspomnienia i tęsknoty
Czas biegł niespiesznie i po staroświecku, odmierzany biciem zegara z kukułką i gwarzeniem. Zuzanna opowiadała o dzieciństwie i świętach w Polsce. Przywoływała wspomnienia w nadziei, że ktoś z obecnych stanie się jej towarzyszem podróży w dawny świat zaścianków, dworków, wiejskich chat z trzechsetletnią tradycją. Z czasem odnaleźli wspólne drogi, kawałek przeszłości nie całkiem martwej i niczyjej, bo ciągle zaludnionej ich wspomnieniami i tęsknotami. A potem, gdy przedarli się już przez zaspy i weszli do maleńkiego kościółka, Zuza z niedowierzaniem słuchała, jak wnuk śpiewa na całe gardło kolędy. Oczy mu przy tym tak błyszczały jak onegdaj u dziadka Leona. Zuza pomyślała: – Wróciłam.