KONSTANTY KAWARDZIS: – Jak to się zaczęło? Któregoś dnia, siedząc w domu usłyszałem dzwonek do drzwi. Wyszedłem i ujrzałem trzech panów, którzy okazali się księżmi z Legnicy. Jeden z nich, ks. kanclerz Józef Lisowski, zaproponował mi, żebym fotografował wizytę papieską w Legnicy. Skąd ten wybór mojej osoby? Do dzisiaj nie wiem, pewnie ktoś musiał mnie podpowiedzieć. Decyzja była szybka. Zgodziłem się od razu. Ale pozostawał problem sprzętu. Zadzwoniłem do zaprzyjaźnionej firmy, że potrzebuję najnowszy aparat jaki jest na rynku. Cyfrówek wtedy jeszcze nie było. Firma stanęła na wysokości zadania i wysłała mi najlepszy aparat oraz kilka obiektywów wysokiej klasy. Ponieważ prowadzę firmę fotograficzną, z kolei od kolejnej firmy, poprosiłem o świeże filmy o zwiększonym kontraście. I przysłali mi wtedy ok. 4 tys. negatywów. Wtedy tak się fotografowało, na negatywach. W kurtce były obszerne kieszenie wypełnione filmami – negatywami. Z lewej strony pełne, z drugiej puste. I uwaga! – nie pomyl, bo nie będzie zdjęć! I tak zaczęła się przygoda z fotografowaniem Ojca Świętego.
– Być blisko Papieża
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Reklama
– Dostałem wszystkie akredytacje i przepustki, ale pamiętam, że była „walka” o jakąś akredytację specjalną, którą otrzymałem przed samym wyjazdem na lotnisko. Ta akredytacja upoważniała mnie do poruszania się w pobliżu Ojca Świętego, jak papieski fotograf Arturo Mari. Dawało mi to okazję do bycia swobodnym i fotografowania tak, jak chciałem, a nie poprzez długie obiektywy, które zniekształcają obraz i powodują, że te fotografie są takie, a nie inne.
Pamiętam, że przy wjeździe na lotnisko przechodziliśmy dokładne kontrole. Trzeba było pokazać aparat, wyjmować obiektywy, przechodziło się przez bramki i tam była krótka scysja z panem, który kontrolował nawe obiektywy aparatów. Wtedy jeszcze nie mówiło się o terroryzmie. Ale pan zaglądał wytrwale we wszystkie obiektywy.
Po przejściu, skierowano nas na tak zwaną „zwyżkę dla dziennikarzy” i kiedy tam stałem, podszedł do mnie inny pan i poprosił żebym poszedł za nim. Pomyślałem sobie: „Narozrabiałeś przy kontroli, to teraz ciebie wyrzucą”. Po paru minutach przyszedł ktoś inny, spytał mnie o nazwisko, a po potwierdzeniu powiedział: „To proszę za mną”. Znów pomyślałem sobie: „No to chłopaki cześć, mnie już nie ma”. Tymczasem poprowadził mnie wzdłuż stanowisk dla dziennikarzy zza granicy i mówi: „Od tego miejsca do samego ołtarza może pan fotografować”. Odetchnąłem. To dawało mi możliwość pracy jak Arturo Mari, z którym wymieniliśmy spojrzenia. Jak się potem okazało mieliśmy nawet takie same aparaty. Z pomocą tłumacza zamieniliśmy parę zdań.
Tutaj dodam, że kiedy powstawał album o tej wizycie, proponowałem żeby zrobić go razem z innymi fotografiami, np. z Arturo Mari. Był tylko problem z autoryzacją zdjęć. Ale podobno kiedy dowiedział się, że w albumie będą także moje fotografie, zgodził się i przekazał swoje.
– Szkoda, że nie było dronów
– Podczas wizyty zrobiłem dość dużo zdjęć. Światło dzienne ujrzało ich około 3,5-4. tys. Część, niestety była nieostra, szybkość pracy powodowała te mankamenty. Poza tym kilka negatywów chyba zgubiłem, gdzieś musiały mi wypaść, bo pamiętam, że pewne ujęcia robiłem, a potem ich nie znalazłem.
Nikt mi nie mówił, co i kogo mam fotografować. Po prostu miałem zrobić fotoreportaż z pobytu Ojca Świętego. Fotografowałem więc wszystko i wszystkich. Jest więc ołtarz, hierarchowie i zwykli ludzie w różnych ujęciach.
Chodziłem między ludźmi fotografując ich. Papież ich zgromadził wokół siebie i oni przybyli, aby być razem z nim i ze sobą, i to starałem się uchwycić.
Szkoda, że wtedy nie było dronów, bo mielibyśmy świetne ujęcia i objąłbym całość terenu. Wtedy próbowałem dojść po tych ścieżkach między sektorami do końca, to proszę mi wierzyć, że to było tak daleko, iż wracając pod ołtarz byłem już mocno zmęczony. Tak dużego skupiska ludzi już później w życiu nie spotkałem.
– Papież był, zdjęcia nie ma
Reklama
– Po przerwie obiadowej, kolumna papieska wyruszyła w miasto, zmierzając do katedry. Pamiętam, że wtedy ks. Lisowski złapał mnie za ramię i mówi: „Chodź do katedry”. Zdziwiłem się, bo przecież wcześniej powiedziano nam, że do katedry nikt nie wchodzi. A on dalej: „Idziesz ze mną, patrz pod nogi, na buty i idziemy”. Oczywiście ktoś nam coś tam po włosku przed wejściem mówił, a Ksiądz Kanclerz też po włosku mu odpowiedział i wszedłem do środka.
Zastałem Papieża klęczącego przed ołtarzem. Nie było żadnego fotografa, więc na szybciutko zacząłem robić zdjęcia. Papież spojrzał na mnie i znów pomyślałem sobie, że ktoś z włoskiej obstawy zaraz do mnie podejdzie i wyrzuci. Nawet ochrona nie weszła do środka, tylko stała w drzwiach. A on się uśmiechnął i wtedy – powiem szczerze – lekkie ciarki przeszły mi po plecach, bo poczułem, że tym spojrzeniem pozwolił mi fotografować. Zrobiłem parę zdjęć z tyłu, z boku, podszedłem też od przodu nie wiedząc czy tak wolno i stamtąd zrobiłem kilka ujęć.
Zdarzyło się tu coś jeszcze. Kiedy Papież już pomodlił się, spotkał się z proboszczem katedry i zostawił pamiątki, wracał. Szedł prosto na mnie. Nie wiem czy ktoś był za mną, czy z lewej, czy z prawej strony? Aparat mam uniesiony, przyłożony do oka. Widzę go w obiektywie, widzę jak patrzy na mnie, gotowy jestem do zrobienia zdjęcia – ale zdjęcia nie ma! Po prostu, tak to wyglądało, jakby tym razem Papież chciał mi powiedzieć: „Dosyć synu, dosyć”. A może nie nacisnąłem spustu migawki? Nie wiem. Zdjęcia nie ma, zostało wspomnienie.
– Czy drży ręka kiedy fotografuje się Papieża?
– Powiem szczerze, że nie drży. Jedynie jest obawa czy wytrzyma sprzęt, czy tam się coś technicznego nie stanie, na co nie mamy wpływu. Jeśli są jakieś zacięcia, to wynikają tylko z szybkości robienia zdjęć. W momencie kiedy fotografuję VIP-ów jestem twardy, bo często trzeba się przebijać między kolegami, bo zasłaniają, przeszkadzają. Zawsze kiedy fotografuję, oko nawet nie drgnie. Zawsze jest tak, że jedno oko patrzy w obiektyw, a drugie kontroluje otoczenie, żeby zareagować na następne wydarzenie. To są tak szybkie chwile, że mnóstwo zdjęć nie istniałoby, gdyby nie obserwacja tego, co się dzieje.
Po wyjściu z katedry, Papież zamiast skierować się do papamobile, skręcił w drugą stronę, gdzie było mnóstwo ludzi i dzieci. Pamiętam, że pomyślałem sobie: „Oj, gdybym tak mógł się rozciągnąć, tak na dwa metry, miałbym świetne zdjęcia”. Nikt na to nie był przygotowany. Zacząłem fotografować „z góry”, nie widząc, co fotografuję. Ale te zdjęcia są. Ludzie podawali dzieci do błogosławieństwa, Papież podawał ręce ludziom, a potem powrócił do samochodu i odjechał na lotnisko.
– Jak ślad został po tej wizycie
– Po wyjeździe Papieża najpierw wyszło olbrzymie zmęczenie. Siadłem na krawężniku i mówiłem sobie, że trzeba jechać do firmy, trzeba to wywołać. Maszyny gotowe, chemia wymieniona (odczynniki), robimy negatyw próbny, wywołujemy go, sprawdzamy czy wszystko jest OK. Tego nie robi się normalnie, ale to były ogromnie ważne zdjęcia, że technologicznie nic nie mogło być zepsute. Pamiętam, że nawet pracownicy wtedy mówili: „Panie Kostku, przesadza pan. Przecież niedawno zmienialiśmy chemię”.
Po próbnym negatywie, zaczęliśmy wywoływać następne. Pierwsze dwa – poszły. Czekamy. Wyszły. Jest dobrze. Puszczamy następne i suszymy. Szybko trzeba je było też zabezpieczyć, żeby tych negatywów nie dotykać, bo się rysują. Tak na marginesie, to negatywy były najlepszym nośnikiem dla fotografii. Dziś w dobie fotografii cyfrowej, niechcący, jednym przyciśnięciem klawisza, usterką techniczną nośnika możemy sobie wszystko skasować, a negatywy zachowujemy do dzisiaj. Następnie trzeba było posprawdzać co mamy. Co ostre, co nie ostre. W końcu, zaczęliśmy wybierać to, co później zostało wykorzystane do publikacji.
Nie zdarzyła się już więcej okazja do fotografowania Papieża. Spotkanie w Legnicy i fotografowanie go, to doświadczenie niewiarygodne, które cały czas pomaga mi w życiu. Chyba profesjonalnie to wyszło, skoro został wydrukowany album w dość dużym nakładzie. Widocznie moja praca miała sens i dobry koniec w postaci tych tysięcy zdjęć, które dzisiaj przeglądamy.